25 lut 2015

CORK COASTERS

Jakże żałuję, że nie mam w domu nieskończonej ilości pomieszczeń.
Mogłabym raczyć Was wtedy metamorfozami bez końca.
No ale nie mam, co jest z pewnością z korzyścią dla naszej kieszeni.
Dzisiaj dla odmiany zapraszam na małe DIY.
Bez nadęcia i być może ogólnie znane ;-)
Ponieważ zostały nam po kuchennym remoncie farby postanowiłam jakoś je wykorzystać.
I zrobiłam sobie fajny niekoniecznie kuchenny gadżet.
Podkładki to moja mała obsesja.
Te korkowe są są powszechnie znane i przez wielu z nas lubiane. 
Ja osobiście lubię nadawać przedmiotom indywidualny charakter, a ponieważ bardzo podobają mi się wszelkie  graficzne wzory o wykonanie takich pokusiłam się na swoich podkładkach ;-).

Do ozdobienia podkładek potrzebujemy:
-farba biała lub w dowolnym kolorze
-taśma malarska i taśmy washi, doskonale sprawdzi się także papier samoprzylepny, bo można z niego wyciąć dowolne wzory 
-gąbka do nakładania farby i nożyczki 



Z taśmy malarskiej wycinamy wzór - moim numerem jeden są ostatnio trójkąty...jeśli wzór ma być bardziej skomplikowany radzę użyć papieru samoprzylepnego.  Taśmę washi naklejam na podkładkę większą w wymyślony przez siebie wzór.


Podkładki malujemy farbą. Ja używam do tego gąbki. Mam wtedy gwarancję, że naklejone wzory nie ulegną zniszczeniu. W zależności od efektu jaki chcemy osiągnąć podkładki pokrywamy farbą jednokrotnie lub dwukrotnie.



Po wyschnięciu farby odklejamy taśmę i cieszymy się efektem.



Moje podkładki wylądowały w kuchni i już nie raz się sprawdziły. 
W wersji "odpicowanej" podobają mi się bardziej, 
Ze względu na koszt samych  podkładek ( mniejsze kpl 4 sztuki 2,99 zł; większe kpl 3 sztuki 9,99)
zastanawiam się gdzie bym mogła je jeszcze wykorzystać ;-).

Udanej środy dla Was, 

OLA
SHARE:

22 lut 2015

THE SON'S ROOM

W piątek pod lupę brałam kuchnię, dzisiaj czas na pokój dziecięcy.
Jest to najmniejsze pomieszczenie w naszym mieszkaniu,
mniejsze jeszcze od kuchni.
Długość i szerokość mierzona po podłodze to 2,75 na 1,75 metra,
 a więc mamy do czynienia z powierzchnią nie przekraczającą
pięciu metrów kwadratowych.
      Niezwykle ciężko jest zrobić w takim miejscu funkcjonalną przestrzeń dla dziewięciolatka
i bardzo ciężko jest zrobić sensowne zdjęcia.
Ile to ja się namęczyłam, ile się nazłościłam wie tylko mój mąż ;-).
Nie lubię nadmiaru rzeczy i staram się ograniczać je w całym mieszkaniu jak mogę.
Jednak mój Syn ma mnóstwo "gratów", 
z którymi nie może się rozstać.
Dosłownie każda rzecz staje się Franka ulubioną.
Staram się pozbywać: sznurków, patyków, papierów  regularnie w czasie nieobecności dziecka, bo inaczej pokój mojej pociechy utonąłby 
w śmieciach.



Dawno już temu zdecydowaliśmy się na zakup łóżka piętowego...
W ten sposób zyskaliśmy wolą przestrzeń w parterze.
I bardzo dobrze, bo jak się okazuje Franek najwięcej czasu spędza na dywanie: to miejsce gdzie wytwarza budowle z lego, gdzie wspólnie gramy, gdzie wycinamy, rysujemy i czytamy.
Rozmiar pokoju wymusił takie, a nie inne położenie łóżka piętrowego.
Stoi ono  niemal bezpośrednio przy wejściu.
Napisałam niemal gdyż jest odgrodzone od drzwi wejściowych
 krótkim około 60 centymetrowym korytarzykiem.
Poniżej jedyne zdjęcie całości, które udało mi się zrobić...
fatalna pogoda zdecydowanie nie pomagała ;-).


Kiedy mamy do dyspozycji niewielką przestrzeń,
ściany nie mogą pozostać "gołe".
Koniecznie musimy je wykorzystać.
Na naszych ścianach wiszą grafiki, wieszaki, tablice magnetyczne, wykonane przez męża półki oraz półki druciane. 



Nasz kącik roboczy już znacie.
Znalazło się w nim  biurko, które odnowiłam samodzielnie.
Kosz na zabawki w czaszki,
 a całkiem niedawno zawitało w tym kąciku także nowe krzesło.
Wprawdzie nie jest to krzesło dedykowane do biurek dla małych dzieci.
 Nie zdecydowałabym się go umieścić w tym pokoju gdyby Franek siedział przy biurku dziennie dłużej niż piętnaście  minut,
zadania robi jednak w szkole, a rysuje częściej przy stole w salonie.






Kilka słów o samym krześle.
Krzesło zostało wykonane ze stali, 
ma przemysłową formę, a ponieważ już dawno Wam wspominałam, 
że chciałabym aby w pokoju dziecka udało się stworzyć klimat nieco loftowy( co się niestety nadal nie udaje ;-))
to wydaje mi się, że w naszym kącie do pracy
krzesło całkiem nieźle się odnalazło.
Pięknie współgra z drewnianym biurkiem, metalową tablicą i ażurowymi drucianymi półkami.
A poza tym styl krzesła zdecydowanie odpowiada mojemu pierwotnemu wyobrażeniu o tej części pokoju, o której pisałam TUTAJ.
Wtedy chciałam aby w pokoju pojawiło się krzesełko Tolix.
Moje krzesło nie jest wprawdzie oryginałem
ale produktem stylizowanym
jednak jak się nie ma co się lubi
to się lubi co się ma ;-).


Jeśli chodzi o wykonanie absolutnie nie mam mu nic do zarzucenia. 
Wykonane jest bardzo starannie, ze względu na swoją wagę jest też bardzo stabilne. 
Nie waży jednak na tyle dużo aby 9-letnie dziecko nie dało rady go swobodnie przesunąć i dosunąć do biurka. 
Sposób malowania krzesła powoduje, że powierzchnia jest odporna na zarysowania
i niezwykle łatwa w użytkowaniu.
Jeśli chodzi o jego wygodę
to w naszym domu są na jego temat trzy opinie.
Mąż stwierdził, że mało wygodne.
Syn stwierdził, że tak samo dobrze się na nim siedzi jak na poprzednim,.
Ja stwierdziłam, że jest wygodniejsze od krzeseł w salonie ;-).
Tak różne zdania pozwalają mi wysnuć wniosek że ile pup tyle opinii.
Wydaje mi się jednak, że najbardziej obiektywnie o krześle wypowiada się Franek,
bo mężowi memu samo krzesło mało się podoba; ja natomiast jestem totalnie na tak ;-)
Ponieważ jest to krzesełko metalowe i stoi w pokoju dziecka
wpadliśmy na pomysł, żeby dołożyć do niego poduszkę, 
która poprawia nieco komfort użytkowania.

Moje krzesło pochodzi ze strony CUSTOMFORM
więc jeśli macie ochotę sprawić sobie podobne 
zapraszam na stronę producenta. 
 
Pod antresolą jest komoda, którą niedawno "przeobraziłam" w szalony, graficzny mebel.
Skrywa ona zabawki Franka.
Cieszę się, że nie musiałam w pokoju upychać ubrań dzieckaa, bo zupełnie nie wiem czy by mi się to udało.
Za to w przedpokoju mamy gigantyczną szafę, która pełna jest Frankowej garderoby.



Mamy także w pokoju półki zrobione na wymiar.
Sprawdzają się znakomicie
ale ja już od jakiegoś czasu myślę, żeby wymienić je
na skrzynki drewniane.
Mam jednak wątpliwości czy takie skrzynki będą w stanie pomieścić wszystkie książki i zabawki, które są w tym miejscu ;-).
 Z pewnością z takimi skrzynkami byłoby bardziej klimatycznie.
Chodzi mi po głowie jeszcze osłona na kaloryfer,
(mam już w głowie wstępny projekt)
z drugiej jednak strony widuję na wielu portalach
inspirację z "gołym" kaloryferem żeberkowym.

Całość utrzymana jest w kolorach szarym, białym i czarnym.
Aby nieco ożywić aranżację postanowiłam wprowadzić żółty w dodatkach
(lampa, tekstylia patrz TUTAJ, skrzynki i komoda o ile można ją traktować jak dodatek).
Nie jest to pokój z katalogu ale z pewnością ma swój styl i
doskonale spełnia wymagania mojego syna.
A ponieważ jest to pomieszczenie, które w naszym domu
ulega najczęściej metamorfozom
nie wykluczam, że wkrótce nabierze
znów innego charakteru.

Pozdrawiam Was niedzielnie i życzę udanego poniedziałku

OLA

SHARE:

20 lut 2015

ALMOST BRAND NEW KITCHEN

Moja kuchnia.
Mały( żeby nie powiedzieć gówniany) metraż: trzy metry długości, dwa szerokości.
Generalny remont kuchni robiliśmy siedem lat temu.
Pamiętam dokładnie, 
bo było to pierwsze pomieszczenie, które postanowiłam zmienić w naszym mieszkaniu.
Zanim zabrałam się za zmiany "straszyły" w kuchni 
dwa rzędy paździochowych szafek, takich z lat 70-siątych., sraczkowate  płytki z importu i 
wiszący przez całą długość sznurek do suszenia prania. 
Nie mam zdjęć z tego okresu ale wygląd kuchni 
można było określić dwoma słowami: 
WNĘTRZARSKA MASAKRA.
Nie chcę tego pamiętać!

Z pewnością nie można o mnie napisać, że jestem wnętrzarskim guru 
(mam na swym sumieniu wiele mieszkaniowych grzechów i grzeszków) 
ale jednak jestem typową kobietą, a typowa babka lubi, 
kiedy ma w domu ładnie.
Oczywiście właściwiej byłoby napisać,
że kobiety lubią kiedy mają w domu tak jak lubią,
bo przecież "ładne" to dla każdego coś innego.

Remontujemy nasze miejsca sukcesywnie.
Każde pomieszczenie ma swój czas.
Co rok dokonujemy wyborów: czy akurat  zrobić coś w mieszkaniu czy w domu na wsi.
Ma to swoje złe i dobre strony.
Wady to przede wszystkim to, że remont jest rozłożony w czasie i nie ma natychmiastowego efektu WOW.
Można się  jednak spokojnie zastanowić jak dane pomieszczenie ma wyglądać i zmieniać swoją wizję nawet kilkakrotnie bez ponoszenia nieprzewidzianych wydatków.

Siedem lat temu nie miałam świadomości, że istnieje 
blogosfera będąca źródłem wszelkich inspiracji. 
Gdyby tak było, 
z pewnością w kuchni nie postawiłabym na kolor sezonu, a mianowicie limonkę na ścianie, 
nie wybrałabym drewnopodobnych frontów, brązowo beżowych płytek. 
Z pewnością poszłabym w jedynym słusznym dla mnie kierunku, 
a więc w stronę czerni i bieli.
Ale żeby się przekonać o tym co mi naprawdę "leży" 
i w jakim otoczeniu czuję się naprawdę dobrze
potrzebowałam niemal dekady ;-).
Kuchnia sprzed lat była wynikiem moich poszukiwań, 
a ta obecna jest efektem
świadomości 
własnego stylu.


Nie jest łatwo zrobić kuchnię swoich marzeń przy budżecie, który sobie założyłam.
Aby całkowicie "odpicować" kuchnię trzeba by było:
pomalować kuchnię, 
wymienić fronty i blaty, 
kupić nowy zlew, 
zmienić płytę grzewczą.
Znów musieliśmy wybierać, a ponieważ lubimy rzeczy dobrej jakości woleliśmy zrobić część porządnie niż wszystko na "łapu capu".
Ograniczyliśmy się  więc do malowania, wymiany frontów i 
zakupu kilka  dodatków, który wpłynęły na ogólny klimat w kuchni.
Niestety dębowe blaty, o których intensywnie myślę, zlew i nowa płyta grzewcza nie zmieściły się w budżecie.
Laminowane "cuda" jeszcze zostają.
Nie darzę obecnych blatów sympatią
więc kiedy wreszcie ziści się moja marzenie,
 pożegnam się z nimi bez żalu.




Do malowania użyliśmy farb firmy Flugger.
Zdecydowaliśmy się na DEKSO 5.
Nie spodziewałam się, że tylko dwie warstwy tej farby wystarczą aby przykryć znienawidzony zielony kolor. 
Zanim jednak przystąpiliśmy do malowania, 
trzeba było zerwać samoprzylepną naklejkę z limonkami. 
Naklejałam ją aby zabezpieczyć ścianę przy blacie kuchennym.
I to zadanie spełniała wyśmienicie.
Kiedy jednak postanowiłam się jej pozbyć
wraz z naklejką zeszło ze ściany mnóstwo tynku, 
który trzeba było uzupełnić.
Zalepiałam ubytki wielkości kartki A4 złorzecząc 
na swoją "pomysłowość".
Dzisiaj mądrzejsza o nowe doświadczenia 
naklejkom samoprzylepnym mówię stanowcze NIE.
Nie byłabym sobą gdyby w mojej kuchni zabrakło chociaż 
małego fragmentu czarnej ściany. 
i tutaj użyłam farby DEKSO 5.
Ścianę pokrytą tą farbą można szorować
o czym mogłam się przekonać 
kiedy wylałam na białą powierzchnię różowiutki syrop Sambucol ;-).
Nie został nawet ślad. 
 Farba ta ma jeszcze jedną gigantyczną zaletę: 
nie śmierdzi, a raczej właściwiej byłoby napisać, że mało śmierdzi. 
W każdym razie zapach szybko się ulatnia, 
co zdecydowanie pomaga kiedy robimy remont zimą ;-).

Gigantyczną część budżetu pochłonęły nowe fronty.
 Z montażem frontów miało być łatwo i przyjemnie.
Niestety każdy trzeba było regulować na zawiasach.
Nie to jednak było największym problemem.
A mianowicie źle zamontowane przez poprzednią ekipę
szafki kuchenne.
Nie będę Wam szczegółowo opisywać tego co przeżyliśmy w ciągu dwu tygodni.
Ale był pot, łzy i nieustające złorzeczenia.
Montaż frontów na dolnych szafkach nas przerósł,
bo podłoga w kuchni krzywa, ekipa remontująca do montażu się nie przyłożyła i np.
obcięła lub nie zamontowała nóżek w obudowach. 
Ale jak wchodzę do kuchni omijam wzrokiem najbardziej skiepszczone  punkty
i jakoś to jest.
Górne szafki musieliśmy podnieść o około 5 cm, bo wisiały za nisko.
Wiem, że na zdjęciach różnica jest pewnie niezauważalna ale uwierzcie w to co napiszę: JEST ODDECH.
Przez wymianę frontów jest w mojej malutkiej kuchni zdecydowanie jaśniej.
 I mam wreszcie gałki, które zawsze chciałam mieć ;-).



Kuchnia pełna jest gadżetów z moich ulubionych sklepów.
Gromadziłam je w ostatnim czasie  bardzo intensywnie.
W kuchni pojawiły się także wszystkim doskonale znane ikeowskie półki na obrazy co pozwoliło  wyeksponować moje ulubione kuchenne gadżety i cieszyć nimi oczy na co dzień, 
a nie tylko od święta.
Patrząc na swoją kuchnię po raz kolejny przekonałam się, że wnętrze czarno białe wcale nie musi być zimne.
Wystarczą odpowiednie dodatki aby zrobiło się bardzo przytulnie.



Na jednej z półek położyłam motywującą grafikę.
Przypomina mi o tym, żeby codziennie mieć uśmiech na twarzy, 
a życzliwością obdarzać innych.


Niektóre przedmioty zostały wykorzystane zupełnie niestandardowo.
Na przykład wazon Madame Stoltz stał się pojemnikiem na przybory kuchenne.
Natomiast skrzynka na kwiaty służy jako pojemnik na owoce.






Nie mogło  w kuchni też zabraknąć przedmiotów, które darzymy wielkim sentymentem
Poniżej rysunek naszego 3 letniego synka przedstawiający rodziców.
Teraz Franek ma 9 lat ;-).
Jest to dla mnie najbardziej emocjonująca i najpiękniejsza grafika na świecie ;-).


Mam świadomość, że moja kuchnia nie jest idealna.
Nie taka miała być.
Miała być biała i czarna i mieć swój,
a raczej mój styl,
a tego raczej nie można jej odmówić.
Mam nadzieję, że powitacie nową odsłonę z entuzjazmem
ale nawet jeśli tak się nie stanie
to przecież najważniejsze jest to,
że my czujemy się w niej doskonale ;-).

A ponieważ zapowiadałam, że tym razem zanim przystąpię do rewolucji zrobię zdjęcia before
to macie ;-)







Uściski dla Was i pięknego weekendu  Wam życzę

OLA
SHARE:

18 lut 2015

DYLEMATY

Lubię działać na wielu frontach.
Lubię kiedy w domu dużo się dzieje, kiedy można: przemalowywać, doszywać, modernizować.
Lubię zmiany w swoim otoczeniu.
Każda zmiana nawet drobna przybliża mnie do posiadania wymarzone wnętrza.
"Wymarzone wnętrze"  - wymysł własny,
którym tłumaczę bezustanne metamorfozy.
Czy takie wnętrze istnieje??
Czy kiedykolwiek będę w stanie odetchnąć z ulgą
i patrząc na swoje cztery kąty powiedzieć: FINISH !!!??
Nie sądzę!
To chyba nie efekty moich metamorfoz cieszą mnie najbardziej, 
a sama praca z nimi związana.
Planowanie i trud włożony w ich przeprowadzenie.
I to, że moja głowa pęka wtedy od pomysłów.
Proces twórczy mnie cieszy.
Wykonuję jeden projekt, 
a za winklem czekają następne.
Doskwierają niczym modzele na stopach.
Da się z nimi żyć ale w pewnym momencie 
bywają już tak nieznośne, 
że dla własnego komfortu
musimy się nimi zająć.

Moje krzesła w salonie (INGOLF stąd)- oto moje  prywatne modzele.
Ich temat powraca do mnie niczym bumerang kilka razy w ciągu roku.
Próbuję jakoś je oswajać( najczęściej zmieniając kolor poduszek lub całkowicie się ich pozbywając).
Trochę szkoda mi ich wyrzucić ale doskonale wiem, 
że to już pieśń przeszłości.
Marzy mi się coś nowego.
Niekoniecznie na czasie.
Doświadczenie uczy, że wszelkie metamorfozy są najbardziej udane  kiedy nie ulegam panującym modom, a kieruję się swoim własnym gustem.
A poza tym chciałabym czuć się w swoim domu jak u siebie,
a nie mieć tych samych co sąsiad: krzeseł, lampy, komody i dywanu
tylko dlatego, że wszystkim tym przedmiotom naklejono etykietę "ŁADNE".
Czasem to "ŁADNE" i mi się podoba ;-).

A więc z chęcią zamieniłabym posiadane krzesła
na jedne z poniższych.



Krzesło TONE - w całości wykonane z drewna dębowego.
Drewniana konstrukcja to jego wielki plus.
Niezwykle podoba mi się forma krzesła i połączenie kolorystyczne.
Trochę się obawiał jednak łączyć bukowy stół z dębem.
Nie każde drewno pasuje do każdego ;-).


Krzesło ECCO - o podstawie dębowej, siedzisko wykonane z wysokiej jakości Polypropylenu.
Forma jak najbardziej do zaakceptowania.
Ale ten plastik. Nawet jeśli wysokiej jakości to jednak nie lubię takich materiałów.
 Te same wątpliwości co w przypadku krzesła TONE.



Krzesło WIR - metalowe.
 Zachwyca mnie jego ażurowa konstrukcja i
i przy masywnym nowoczesnym drewnianym stole takie krzesła powinny wyglądać idealnie.
Podoba mi się jego odrobinę ogrodowa forma.
Dzięki temu krzesłu mogłabym pozbyć się salonowego dupospięcia
i wprowadzić do tego pokoju trochę luzu.
Tylko czy da się na tym siedzieć??



Krzesło PARIS - metalowe
Odrobinę ciężkie, przywodzi na myśl loftowe klimaty, których jestem zagorzałą zwolenniczką.
Nie wiem czy wizualnie ciężkie krzesło z małym ale jednak także wizualnie "ciężkim" stołem
to byłby mariaż idealny ale z pewnością ciekawy. 
Drewno według mnie pięknie łączy się z  metalem.



Najbardziej podoba mi się  krzesło WIR.
Nie wiem jednak czy uda mi się przeforsować pomysł na wymianę krzeseł w domu na ten model.
 Wszak mąż wszelkie nowinki omija szerokim łukiem.

Temat krzeseł "wypłynął" przy okazji przemalowywania salonu
(nawiasem mówiąc też po wielu protestach z mężowej strony).
 Co myślicie o moim wyborze??
Mam świadomość, że nie wszystkim te krzesła muszą się podobać.
Ciekawi mnie jednak Wasze zdanie.
Proszę jednak o kulturę wypowiedzi, 
bo przecież każdy może mieć swoje zdanie i swoje wyobrażenie krzeseł doskonałych.

Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony CUSTOMFORM,
na którą Was serdecznie zapraszam.
W sklepie znajdziecie meble stylizowane: nie tylko krzesła ale także: fotele, lampy, sofy, łóżka i stoły.
Niemal wszystko co pozwoli Wam stworzyć ciekawe i spójne wnętrze.

Warto odwiedzić także  zakładkę  OUTLET,
a tam może uda się Wam upolować  wymarzony przedmiot za ułamek ceny sklepowej.

Udanej środy Wam życzę i wspaniałego tygodnia.

OLA 
SHARE:

17 lut 2015

NOWA POŚCIEL I SKOŃCZYŁAM KOMODĘ

Wspominałam kiedyś, że pokój Franka na ukończeniu.
Nie wiem jak to się stało ale jeszcze do niedawna proporcje kolorystyczne w pokoju były zaburzone.
Matka rozpędziła się wprowadzając nadmiar szarości i czerni.
Kiedy dziecko zapytało dlaczego w jego pokoju jest buro,
odzyskałam trzeźwość umysłu i
dotarło do mnie,
że mam do czynienia z dziewięciolatkiem.
Kolor zaczęłam dorzucać.
A najłatwiej dorzucać w dodatkach.

Postanowiłam Synkowi uszyć nową pościel. 
 Projekt pościeli chodził mi po głowie już od dłuższego czasu.
Był ze mną w czasie długiej kąpieli, zaraz po przebudzeniu, przy obiedzie i kiedy usiłowałam wieczorem zasnąć.
Rwałam się do jego realizacji niczym mój Syn do szynki parmeńskiej ( a trzeba Wam wiedzieć, że pochłaniałby ją kilogramami) - czyli bardzo, bardzo.
Zakupiłam  potrzebne materiały, nici, guziki i farby( co to za projekt by był bez farb do tkanin - zupełnie nie mój)
I przystąpiłam do...dręczenia mojej mamy, żeby mi wymarzoną pościel uszyła.
Ja szyć nie lubię i też nie za bardzo umiem.
Maszyna nigdy dobrze ze mną nie współpracowała, 
a monotonia zajęcia bywa dla mnie frustrująco dołująca.
Nawet wyobrażenie efektu nie jest w stanie przekonać mnie do tego urządzenia.
Ja wolę szybko, a ona powoli.
Ja chciałabym prosto, a ona robi zygzakiem.
A już nawlekanie zerwanych nitek to dla mnie istna katorga, a dla niej chyba nie lada pieszczota, bo rwie nici co chwilę.
Wiem, wiem...nie ma co zwalać na rzecz martwą.
Zwłaszcza, że w innych rękach działa jak ta lala: lekko, płynnie i precyzyjnie...dobrze.



Całe szczęście, że Mama i umie i lubi, bo pościeli by nie było ;-).
Nie byłoby też poduszki na krzesło do biurka, 
tak zwanego poddupnika.
Bo jak już korzystać z matczynej przychylności to na maksa.

Muszę napisać, że o ile "dół" pościeli nie sprawił mi żadnego problemu ( jest cały w trójkąty)
to nieźle się nagłowiłam, żeby poduszka nie była taka jak wszędzie...znaczy oblatana.
Tył poduszki tak jak dół jest w trójkąty, a  przód wykonany z milutkiej bawełny dresowej i na tym przodzie postanowiłam coś nastemplować ;-).
Oczywiście nie mam nic przeciwko wzorom znanym i sama wielokrotnie z takich korzystałam.
W tym jednak przypadku chciałam stworzyć coś, co zaspokoiłoby gust małego
kociego fana.



Czymże byłaby Zebra bez ziemniaka, a właściwie ziemniaczanego stempelka??
Ziemniak nieco przywiędły ale na moje potrzeby zupełnie wystarczający;-).
Wybrany wzór - kocią głowę bez oczu wycinam nożem.
Oczy miały być ale stwierdziłam, że kot o wiele lepiej prezentuje się bez oczu ;-)
Próbne stemplowanie i...
... ruszamy z pracą. 
Stemplujemy wzór tak "gęsto" jak chcemy. 
Można to zrobić symetrycznie, a jeśli nie lubicie symetrii zróbcie tak jak ja ;-).


Po wyschnięciu farby, wzór zaprasowujemy gorącym żelazkiem i cieszymy się efektem.

                                   
  A na koniec już komoda w pokoju Franka po metamorfozie.
VOILA...zbytnio się nie napracowałam, a efekt bardzo mi się podoba, a najbardziej cieszy fakt nie nie ma na świecie takiego drugiego ikeowskiego mebla.
To wersja nieco "szalona" i zdecydowanie dla miłośników koloru żółtego ;-).
A jak nam się znudzi to bez żalu znów przemalujemy ;-)



Miłego wieczoru dla Was i pięknego całego tygodnia.


OLA


SHARE:

9 lut 2015

DREAMCATCHER DIY

Wracam do blogowego świata po dłuższej nieobecności.
Niestety "lifting" kuchni zajął nam znacznie więcej czasu niż
pierwotnie zakładaliśmy.
W czasie wzmożonej domowej aktywności ( czytaj: malowania, wiercenia, przykręcania, czyszczenia)zdążyłam zatęsknić do przygotowywania postów
 i zdać sobie sprawę z faktu,
że jestem od blogowania uzależniona.
Wkrótce pokażę zmiany, które zaszły w kuchni
ale tymczasem....

Posiadam w sypialni wieszak na pocztówki.
Wieszak  posłużył jako szkielet tegorocznego kalendarza adwentowego.
A ponieważ kalendarz okazał się całkiem udany to z wieszaka się bardzo cieszyłam.
Moja zadowolenie topniało przez cały grudzień  wraz ze znikającymi z wieszaka paczkami
Nastał styczeń i wieszak wypadł z obiegu.
Metalowy szkielet straszył, a ja po raz kolejny obiecałam sobie, że nigdy więcej nie będę krótkowzroczna i zanim powiem Mężowi: wierć, tnij, kręć to poddam niezbędność takowych czynności dogłębnej analizie.

Był mi ten wieszak solą w oku
więc musiałam go jakoś całorocznie zaaranżować
Lubię jak mam w domu ładnie
więc upolowałam sobie kilka fajowskich rzeczy, 
wydrukowałam parę grafik, 
zrobiłam bardzo modną ostatnio indiański motyw
i wszystko to umieściłam na znienawidzonym wieszaczku
i w ten sposób
zaczęłam darzyć kącik cieplejszymi uczuciami.


Pozwólcie, że skupię się na ŁAPACZU SNÓW.
Bo ja w zasadzie to o nim dzisiaj chciałam napisać, a nie o wieszaku ;-).
Łapacz snów jest w sypialni jak najbardziej na miejscu.
I chociaż złych snów nie miewam, a czasem cierpię na bezsenność
przeznaczam mu inną niż standardową rolę.
Niech zmusza do spania, niech odgania stresy, niech spowalnia myśli,
żeby nocną porą chociaż zechciały mnie opuścić ;-).
Zainspirowała mi publikacja w ILOBAHIE CREATIVE
i kiedy zobaczyłam wersję Agnieszki musiałam sobie koniecznie zrobić podobny ;-).



Do wykonania łapacza potrzebne będą:
1. drewniany tamborek 20 cm(jedną jego część) już inne kolisty szkielet
2. drewniane surowe koraliki 8mm ok.10 szt
3. sznurek woskowany 4 m
3., 4. skórzane rzemyki białe i czarne po 2m
5. koronka bawełniana 2m
6. piórka naturalne(kocham, kocham, kocham...są tak piękne, że ciężko im się oprzeć)



Agnieszka pokazuje na stronie magazynu jak pleść sznurek na obręczy. Jednak metodą prób i błędów opracowałam swój sposób splatania. Najpierw dzielimy tamborek na 6 równych części (dla wygody możemy zaznaczyć w tych miejscach kropki) i tak prowadzimy nitkę aby w zaznaczonych miejscach było miejsce przytwierdzenia nitki . W rzędzie pierwszy punkt przytwierdzenia nitki jest także ostatnim( w ten sposób rząd pierwszy  zostanie zamknięty...u mnie (zdjęcie poniżej) mamy 7 punktów przytwierdzenia sznurka do tamborka - powinno być  6 ;-)). Rząd drugi: ja nie ucinam  sznurka ale prowadzę do środka odcinka pierwszego i w tym środku zaczynam wyplatać nowy rząd. Sznurek prowadzę, że środka odcinka numer 1, do środka odcinka numer 2 i przez kolejne środki aż do środka odcinka  6 . W moim łapaczu mam w sumie 5 rzędów. Trzeba sznurek w każdym rzędzie naciągać dość mocno, co daje gwarancję, że całość na tamborku się nie przesunie i wyjdzie nam symetryczna "gwiazda". Na końcu mocujemy koralik.

Na TEJ stronie  znalazłam dla Was całkiem fajny tutek z wyplatania środka ja jednak wolałam mieć środek mniej "zajęty"




Kiedy mamy wypleciony środek oklejamy tamborek na zewnątrz koronką. Ja użyłam kleju na gorąco ale można używać dowolnego kleju typu "magic".


Gdy szkielet mamy gotowy przystępujemy do zdobienia. Ja pocięłam koronkę i skórzane rzemyki na różne długości i do niektórych z nich przytwierdziłam piórka z koralikami.
Koszt ten naturalnej, niebanalnej ozdoby to około 30 zł.
Ponieważ łapacz robi się bardzo szybko i spoglądam w jego stronę z radością 
uważam że warto było podjąć  wyzwanie i zrobić własną wersję.


Udanego poniedziałku dla Was i wspaniałego tygodnia ;-)

OLA
SHARE:
© O Zebrze - blog lifestylowy - wnętrza, inspiracje, DIY. All rights reserved.
BLOGGER TEMPLATE DESIGNED BY pipdig